Opowieści Sródmiejskich szczecinian

Pani Jadwiga Gajlun-Markur
Zbierając historie szczecińskiego Śródmieścia, chcielibyśmy dzisiaj przybliżyć Państwu historię osoby niezwykłej – Pani Jadwigi Gajlun-Markur, artystki należącej do Stowarzyszenia Osób Malujących Ustami i Nogami, mieszkającej w szczecińskim śródmieściu już od 1977 roku. Pani Jadwiga Gajlun-Markur ze Szczecina Śródmieścia-Zachód jest osobą, o której powstały reportaże, osobą medialną, bo znaną w Szczecinie w Śródmieściu. Osobą, która maluje niesamowite obrazy, osobą niepełnosprawną, a ta niepełnosprawność nie przeszkadza jej żyć pełnią życia. Z Panią Jadwigą rozmawiałam o czasach jej młodości i licznych pasjach, do których należą podróże, pisanie pamiętników (od 1967) i malarstwo. Tej ostatniej pasji poświęciłyśmy nieco więcej miejsca, rozmawiając o jej ulubionych tematach malarskich i szczególnie drogich jej obrazach, których tylko część chcielibyśmy Państwu dziś zaprezentować. Oto Jej historia.

Mieszkałam na Grzymińskiej, to jest Żelechowo, i tamte mieszkania niestety były niedostosowane dla osób niepełnosprawnych. Zapisałam się na listę, żeby dostać mieszkanie, trudna droga była zanim trafiłam tutaj. Dostałam wiele propozycji mieszkań, które wcale nie były dla mnie. Mieszkałam z Mamą i padło, to Mama może palić w piecu. Mama dzisiaj żyje, a za parę lat to nie wiadomo jak to będzie, to była starsza osoba i wreszcie wywalczyłam to mieszkanie, ale to bardzo daleka droga, pod górkę mi to szło, aż wreszcie udało się. Tutaj mieszkam od 1977 roku.

Co jest takiego najprzyjemniejszego z mieszkania tutaj w tej dzielnicy? Dla mnie tutaj to jest dostanie takiego mieszkania, gdzie jest toaleta, gdzie nie ma piecy, tylko jest centralne ogrzewanie. To było dla mnie najlepsze, a tak w ogóle to przyjemni są ludzie, jak to powiedzieć. Są bardzo dobre te stosunki sąsiedzkie. Sąsiedzi są bardzo uczynni, jak mam drzwi uchylone, ile razy idzie sąsiadka z naszego bloku, ona jest dużo starszą panią ode mnie, zawsze zapyta, „Pani Jadziu, potrzebuje Pani czegoś”, za każdym razem pyta, ja się uśmiecham i mówię, „nie, dziękuję, mam tylko drzwi otwarte, bo chłodniej jest”. I zawsze pytają mnie, czy pomóc mi coś.

Jak wyglądało tutaj życie w latach 70? Jak ta dzielnica się zmieniła? Nie byłam wtedy bardzo zainteresowana zmianami, dlatego, że miałam męża i dużo podróżowaliśmy, także mnie bardziej interesowały dalsze podróże niż ta dzielnica. Podróżowaliśmy bardzo daleko, prawie całą Polskę zwiedziliśmy, byliśmy we Włoszech, we Francji i brakuje mi tego teraz, jak mąż umarł w 2006, to było 15 lat temu.

Od kiedy pasja malarska się zaczęła? Pasja malarska zaczęła się w szkole już nawet podstawowej. Wszystkim koleżankom malowałam. Takie były modne lalki z papieru z tekturki i tam malowałam sukienki, kapelusze, torebki i ja to wszystko dziewczynkom koleżankom malowałam, one za to wycinały tylko. Takie laleczki, które miały papierowe ubranka, było takie przecięcie i zakładało się przez głowę. Ja tylko malowałam laleczki sukieneczki na to albo spodenki, to co sobie koleżanka zażyczyła. To w SP, a w liceum jak ta pasja się rozwinęła? W technikum byłam, a tam miałam przedmiot liternictwo i reklama. Technikum ekonomiczne we Wrocławiu. Tak mi dobrze szło, że połowa klasy przychodziła, żebym im odrabiała lekcje z tego przedmiotu, ale pan Profesor mówił „Jadzia wam to robiła”, no to jak tu kłamać, że nie, skoro poznawał, w zamian za to dawali mi ściągać z innych przedmiotów. Literki potrafiłam rysować, to robić, co zadał nauczyciel na lekcji. A on od razu powiedział – „wiesz, ty to powinnaś kiedyś malować”, śmiałam się z niego.

Pierwsza praca w dorosłym życiu, po ukończeniu technikum – to było malowanie. Ja przeszłam na rentę inwalidzką, bo pracowałam 16 lat jako telefonistka, aż wreszcie stwierdziłam, że z moim kalectwem, choć ja zawsze mówiłam, że nie jestem kaleką, tylko nie mam rąk i nogi, że z moim kalectwem to już powinnam siedzieć i odpoczywać. Owszem załatwiłam sobie rentę inwalidzką, ale co tu robić? Myślałam, a ja się wyśpię do syta. Nie można jednak spać tyle. Jak ktoś jest nauczony, ruchliwy, nie może siedzieć w miejscu to dla niego spanie to jest szkoda czasu. I wtedy moja Mama mówi – „co tak się miotasz od okna do okna?” – mąż poszedł do pracy, a ja mówię – „bo nie mam co robić” i wtedy Mama mówi – „ty kiedyś malowałaś. Pamiętasz?” No ja mówię, pamiętam. I w bloku obok mieszkała taka Pani Zinajda Lulu. Przepięknie malowała, ona już nie żyje. Ona pierwsza przyszła i zobaczyła moje obrazy i zachęciła tak naprawdę do malowania. Zaczęłam malować. Przyszła do mnie taka bardzo słowna pani Barbara Kałużna i pani Wiesława Ilkowska i one powiedziały, że one mnie zapiszą do stowarzyszenia ludzi malujących ustami i nogami i mieszczącego się w Liechtensteinie. Ja oczywiście wszystko brałam na śmiech, że to ja i tam mam być. Ale przyjechał pan z Lichtenstein i musiałam przy nim malować obraz, bo każdy może powiedzieć – ja maluję nogą – ale musiał sprawdzić. No i zostałam zapisana w poczet tego stowarzyszenia. To było w 1988. Dla pani Ilkowskiej to nie było kaleki, tylko był człowiek. Ja często jak ktoś mnie o coś prosi, szczególnie moja rodzina – „nam tam namaluj”, ja mówię, „no co wy, tu prosicie kalekę o pomoc”, a mi się nie chce, a oni – „a zawsze mówisz, że nie jesteś kaleką, tylko ci brakuje rąk i nogi”. Jednej tylko. A ta druga jest trzy razy operowana i jest, ważne, że jest i służy jako ręce, jako noga, jako pędzel malarski, wykonuje pracę malarską. Ja w szkole, w technikum, jak dziewczynką chciałam, żeby szły na potańcówkę, to one zawsze mówiły, nie bo my jesteśmy nie umalowane, to kazałam siadać na ziemi i wszystkim brałam do oczu malowania pędzelki i ich malowałam, żeby tylko poszły.

Ja przeszłam dobrą szkołę, bo w podstawówce byłam w szkole w Świebodzinie, to jest szkoła dla dzieci kalekich w woj. lubuskim, tam mnie nauczyli wszystkiego. A Grzegorzewska, przypomniałam sobie tę panią. Ja dziękuję, że byłam w tej szkole. Wszyscy Mamie mówili, że pozbyła się mnie, a to nie jest prawda. Ja dzięki Mamie miałam wszystko, wiele rzeczy umiem, dzięki swojej wspaniałej Mamie. Bo to była szkoła z internatem. Tak. Tam byłam 10 lat. I tam się nauczyłam, że nie jestem pępkiem świata, że nie trzeba za mnie wszystkiego wykonywać, muszę sobie wiele rzeczy sama robić. Teraz jak znalazł to jest. Taka nauka samodzielności. Oj, cudowne to było. Nie wiem, jak teraz, bo ośrodek został przekształcony, LORO się nazywa teraz – Lubuski ośrodek rehabilitacyjno-ortopedyczny chyba. Ale wtedy tak się nie nazywał i tam były siostry zakonne, które były i pielęgniarkami, i wychowawczyniami, i lekarzami. To było coś wspaniałego. Ten ośrodek.

Jak poznałam męża? Nie, nie przez tę pasję malarską, to był brat mojej przyjaciółki, z którą do dziś się przyjaźnię i często chodziłam do nich do domu. I ich mama mówi – „Jadziu, wyjdź za mojego Bogusia za mąż”. Moja teściowa, a ja mówię „Pani Sylwino – tak miała na imię – byłabym durna, gdybym wyszła”. Pani Sylwina umarła, a ja wyszłam za mąż za niego. Takie życie jest, płata nam takie figle.

Byliśmy małżeństwem najpierw 7 lat, później on uciekł ode mnie do pełnosprawnej kobiety. Stwierdził, że nie da rady, że nie podoła opiece. Myślał na początku, że da radę opiekować się. Poszedł do innej kobiety ode mnie. A w ogóle zgubili go koledzy i alkohol. I potem parę lat jego nie było i wrócił do mnie. „Ale mnie kocha – wrócił do mnie”, no bo jak inaczej rozumować, skoro ktoś wraca, to kocha. Okazało się, jaka to była jego miłość. On był śmiertelnie chory, a tamtej kobiecie nie był potrzebny wrak, tamtej kobiecie był potrzebny sprawny mężczyzna, to go wygoniła. No to nie była miłość. I on przyjechał tutaj, żeby umrzeć i umarł. Ale ile się napodróżowaliśmy zanim umarł. I to dzięki Mamie on tu do mnie wrócił, bo ja nie chciałam go przyjąć. A Mama mówi – „Jadzia, tak nie można, miałaś ślub kościelny, cywilny, to ty jesteś związana z nim cały czas ślubem, musisz go przyjąć”. „A on nie musiał opiekować się mną, tylko uciekł”, a Mama – „przestań wymyślać”. Jeszcze tak zażartowała sobie – „przyjmiemy jego, może nam się na coś przyda”. I przydał się, jak Mamusia była chora, 87 lat miała, to już tak demencja starcza bardzo ją zaatakowała i wtedy on dużo robił koło mojej Mamy, nie tyle że koło mnie. Ja miałam jeszcze opiekunkę z urzędu, Mama też miała opiekunkę, ale już po południu, wieczorem to tylko on nam został.

Jakie są główne tematy moich obrazów, co maluję najchętniej? Bardzo lubię malować kwiaty, które nie istnieją, które tam sobie wymyślam nieraz, bardzo lubię malować Świętą Rodzinę, bo to jest taki spokój i ład w tych obrazach i zwierzęta lubię i lubię także malować bajki, te mi idealnie wychodzą. Raz mi ktoś zadał pytanie, dlaczego ja nie maluję do bajek, ilustracji – ja mówię „dlatego, że mnie nikt o to nie prosił, dlatego nie maluję”.

Z tych obrazów, które znajdują się tutaj w tym mieszkaniu, który jest najbardziej bliski memu sercu i dlaczego? Każdy obraz ma swoją historię, w sypialni w drugim pokoju mam portret mojej Mamusi świętej pamięci. Jak ją malowałam, to tak podchodziłam do Mamy, patrzałam na nią szłam do drugiego pokoju malowałam, dlatego, że ona nie chciała. Marudziła mi przy malowaniu „to niedobrze, tu źle bo tu zmarszczki są, ja wyglądam staro”. Ja – „Mamusiu, ile lat masz, 78, no to jak możesz być młoda, przecież ja nie mogę cię w pieluszkach namalować”, a potem mówię „Mamo, to jest portret nie dla Ciebie, ale dla nas, na przyszłość”. „To już mnie chowasz? Chcesz, żebym umarła?” Ja mówię – „nie, nie chcę żebyś umarła, żyj jak najdłużej”. Matka to była pierwsza najukochańsza osoba. Nie powiem, Tatuś też był dobry, nie powiem, ale on zawsze uważał, że mnie się krzywda nie dzieje, bo wiedział, że Mama dobrze się zaopiekowała. Mam dwóch braci, którzy w dzieciństwie też się mną opiekowali, do teraz też opiekują się, tzn. kiedy proszę o pomoc, to opiekują się, starszy ma 74 lata, tak że jesteśmy wszyscy wiekowi.

Dużo chodziłam na zabawy. Bratankowie przyjeżdżali, wnuki do mojej Mamy przyjeżdżali. Gdzie się bawiłam? Jak była Bajka – koło placu Żołnierza, na Wyzwolenia tutaj, to już jest chyba Niepodległości, ja tam nie zwracałam uwagę na ulice, potem jak była Ryska, potem tam na Pomorzanach, nie wiem, co tam było w tym hotelu. Bardzo dużo się bawiłam. Oni jak chcieli, moi bratankowie, a mojej Mamusi wnuki, jak chcieli iść na zabawę, to „Babciu, możemy iść?”. Babcia – „nie za młodzi jesteście?”. „Babciu, weźmiemy ciocię ze sobą”. No i wtedy ja chciałam, czy nie chciałam i oni mnie ubierali i „idziemy na zabawę”. Jako obstawa byłam ich. I wtedy Babcia puszczała ich. Bajka, Ryska. Kawiarnia, restauracja, już nie ma, ani jednej, ani drugiej. Tam daleko w hotelu na Pomorzanach, tam jak się jedzie na granicę, ucieka z pamięci wszystko już.

Inne pasje? Pasje, ja pasji to mam wiele. Podróże przede wszystkim. Nie wiem, czy to mi wyjdzie z głowy kiedyś, czy nie. Mnie to wystarczy powiedzieć – „Jadzia, chcesz jechać gdzieś?” „No gdzie na przykład”? „Tam i tam”, a ja już jestem przy drzwiach, już z tobołkami i czekam. Trudno to nawet zażartować ze mną na ten temat. Chciałabym jeszcze raz zwiedzić Rzym. Jeszcze raz, to była za krótka wycieczka, pojechaliśmy na tydzień tylko. Francję też bym jeszcze raz chciała zobaczyć.

No i pisze pamiętniki od 1967 roku dzień po dniu, w takim notesie jak Pani, w każdym dzień opisać, co się wydarzyło, dzisiaj np. napisze, że Pani była. Tak, może nie tak dokładnie opisane, ale to, co dla mnie ważne, to dla innych może być nieważne. Mam wszystkie te pamiętniki w piwnicy w takich workach, co powietrze wyssane, tam są i miłosne i różne historie. Ale w każdym dniu to było coś, że ten, czy tamten to mi się spodobał, no niestety, jestem kobietą, tak jak wszystkie. Staram się każdy dzień po kolei pisać. Jak opuszczę jakiś dzień, to później siedzę i przypominam sobie, co ja robiłam. Ja nie lubię tak, żeby trzy dni nie było napisane, nawet dzień jeden później, to zaczynam zastanawiać się, co ja robiłam, kto był, z kim wychodziłam, gdzie byłam. No trzeba coś robić w życiu, a nie siedzieć, płakać nad sobą – „Boże jaka ja jestem kaleka, jak mi ciężko”.

Z początku, jak pani Małgosia Furga do mnie podchodziła, ja powiedziałam, ja się strasznie krępuję mikrofonu, ale telewizji nie, bo mnie od dziecka filmowano, uczyli nas chodzić, jeść, tam wszystkie rzeczy robić i to filmowano, także od dziecka byłam nauczona przy kamerze, a mikrofon jak ktoś mi podsuwa, to mnie zatyka w gardle.

Wracając do malarstwa. O każdym obrazie coś można powiedzieć, kotek i piesek – to mieliśmy kota, dachowca i ja miałam z mężem psa basseta. Ten basset tam, przy oknie i niżej jeszcze jest basset, kot i pies. W tym domu to były tak, kot, pies, papugi, kanarki. Kot pilnował, jak mojej Mamy przyjaciel czyścił klatkę i mówił, żeby nie uciekły. To on siadł przed drzwiczki i tak lizał się, ale nie ruszył, ale pilnował, żeby nie wyszły. A one widziały kota i nie wyskakiwały. Niektórzy puszczają kota. On wychodził. Jak Mama żyła, to nie wychodził, ale jak Mama moja umarła, to zrobił mój mąż kratkę za okno i kot sobie wychodził oknem. Ile razy tak sobie wyszedł oknem, bo myśmy przyjechali do garażu – wyszedł z okna, żeby nas powitać, przyszedł z nami drzwiami, potem znowu oknem i dopiero, żeby się załatwić. Mama go nazwała Micuś, wszystkie koty to były Micusie. Ten kot – ten czarny z tym psem bassetem. A basset miała na imię Obi. Ale basset był tak śliczny, a tak wredny, ona upodobała sobie mojego męża a nie mnie. A on ją zostawił, pojechał do kochanki, zostawił mnie z psem, na nic nie byłam tak zła, nie byłam tak zła, że odszedł ode mnie, ale że psa mam na wychowanie. Nie wiadomo, czy ta kobieta kochała psy, czy nie. I basset umarł mi na kolanach, mimo, że mnie nie lubił. Była wredna. Ja pierwszy raz widziałam pieska i mówię „Boże piesku, tobie łap brakuje. Masz takie długi kręgosłup, a takie krótkie łapy”. Ona jeden raz dzieci miała, dwóch synów urodziła, śmiesznie one chodziły, większe uszy były, nadeptywały sobie łapkami na uszy i fikołki robiły te dzieci.

Teraz chciałabym mieć psa, ale jestem sama, nie mogę, kto wyjdzie z psem? A pies potrafi czasem w nocy wychodzić. Człowiek tez wychodzi do toalety w nocy. Ja bardzo kocham zwierzęta, ale co z tego, że ja kocham, wszystkie zwierzęta tam udostępniam, ale ja nie mogę mieć, przez szacunek, bo co, ma się męczyć ze mną pies? Trzeba by kogoś mieć, kto by go wyprowadzał. Teraz poznałam takiego starszego pana, próbuję go tak wypytać, czy lubi zwierzęta, czy nie, na razie wiem, że lubi ze mną chodzić na spacery. Ale nie ma prawa jazdy, to już nie będzie dalekie, ale tu po Szczecinie chodzimy. Raz to mnie wziął na Jasne Błonia, do Parku Kasprowicza mnie wziął na spacer. Na Wałach Chrobrego jeszcze nie, dwa tygodnie, jak tego pana poznałam, jeszcze nie doszliśmy tam, ale dojdziemy, bo już mi zapowiedział, że będziemy szli. On nie lubi zdjęć robić. Teraz byłam opalać się w sobotę z nim u koleżanki na Hejki, tam byliśmy i płynęli w takich łódkach a la samochodziki. Ja mówię „Mieciu, zrób mi zdjęcie”. Zanim wyciągnął telefon, to już odpłynęli.

Te tutaj prace to metaloplastyka. Korespondowałam z jednym panem, który widział nasze kartki, napisał do mnie, ze on robi metaloplastykę i żeby mu przesłać zdjęcie, więc wysłałam mu zdjęcie jak maluję. To jestem ja, jak nogą trzymam pędzel. Jedna nogawka pusta i rękawy puste. I metaloplastykę zrobił św. Jadwigę. A w ogóle muszę pochwalić się, moja Mamusia przepięknie śpiewała, a Tato też robił w metaloplastyce, można powiedzieć w metaloplastyce, bo jak to nazwać, po wojnie jak były stare garnki, to on je lutował, a jak był garnek, który się nie nadawał do lutowania, to wtedy wycinał pierścionki, robił, sprzedawał, tak sobie ludzie pomagali. Te artystyczne pasje to rodzinna sprawa. W Internecie szukałam nazwisko mojej Mamusi i rodziny odszukiwałam, to dużo jest waśnie malarzy, albo, co śpiewają.

     

          

     

     

          


Pan Lech Jesswein – rozmowa pierwsza
Szczególne historie, wydarzenia lub miejsca bądź osoby kojarzące się ze śródmieściem – nie ma jakichś szczególnych historii życia odmiennych od np. historii z Niebuszewa czy z Pomorzan. To podobny klimat był. Świat się zmienił od tej pory. 50, 60 lat wstecz dużo jednak zmienia. Ludzie mieszkali w bardzo podobnych warunkach w Śródmieściu. W małych mieszkankach, z przejściowymi pokojami, z wspólnymi ubikacjami na korytarzach. Wszyscy mieli tak samo, więc nikt nie narzekał – wszyscy byli przyzwyczajeni. Całe życie opierało się w zasadzie o pracę szkołę. W soboty się pracowało wtedy, po 8 godzin, wolna była tylko niedziela. Często niedziele wykorzystywane były przez gospodynie na pranie, sprzątanie i oczywiście pójście do kościoła – wtedy do kościoła chodziło więcej ludzi niż teraz. Ja byłem wówczas dzieckiem. Jako dzieci mieliśmy dość dużą swobodę. Nie było wtedy takiej kontroli rodzicielskiej jak teraz, nie było psychologów dziecięcych. Szliśmy do szkoły i wracaliśmy do pustych mieszkań, bo rodzice pracowali. Zajmowaliśmy się wspólnie sami sobą. Dzieci różne zabawy sobie organizowały. Mieszkania były na ogół wyposażone w proste zamki, klucze leżały pod wycieraczkami. Sąsiedzi bardzo chętnie przyjmowali wszystkie dzieci z okolicy, można było wejść do jednych, do drugich i trzecich, dostać coś do jedzenia. Nie było takiego odosobnienia w budynkach, gdzie mieszka się dziesięć lat i nikogo nie zna. Tam się ludzie znali. No i tak życie przebiegało, lato, zima, lato, zima.

Największe rozrywki, z tego co pamiętam, w tych naszych budynkach, w tych kamienicach to były trzy. Pierwszą było przybycie takiego człowieka, który przyjeżdżał na podwórko i krzyczał “Noże ostrzę, garnki lutuję, szmaty skupuję”. To był taki wędrowny dziad, który przychodził z podwórka na podwórko, dość często, kilka raz w roku, może częściej – kilkanaście i wszystkie dzieci za nim ganiały i pytały, gdzie tam, co usłyszał, a on opowiadał o tym, co zobaczył. To była dla nas rozrywka. W domu nie było dużo rozrywek. Telewizorów nie miał wtedy nikt jeszcze, radio czasem, ale to takie programy były nieciekawe dla dzieci. Mówię to wszystko z punktu widzenia dziecka oczywiście, to są lata 50., 60.

Drugą rozrywką – i to chyba największą – był przyjazd fury z węglem. Wszyscy mieli piece, wszyscy mieli piwnice, przynajmniej większość, więc paliło się węglem. Ten węgiel trzeba było kupić, kupowało się go raz na rok, czy raz na dwa lata. Trzeba go było zamówić. Przyjeżdżał taką furą z wielkimi końmi i był wysypywany na podwórze przed budynkiem. Trzeba go było później wnieść wiaderkami do piwnicy. Te konie były jak na taki mój ogląd świata wtedy olbrzymie. Ci wszyscy woźnicowie, te koła, to wszystko było takie jeszcze XIX-wieczne, ciekawe, inne niż na co dzień. Wszystkie dzieciaki obserwowały tam te konie, te konie lawirowały, żeby wjechać i wyjechać tyłem z tego podwórza. Chodziliśmy również na Turzyn, gdzie była stacja załadunkowa tego węgla i tam całymi godzinami obserwowaliśmy, jak ładują ten węgiel. Wszystko odbywało się ręcznie i takie pamiętam jeszcze widoki wielkich hałd węgla parujących i te konie prychające. Szła para z nozdrzy tych koni. Czasami te konie były bite, było nam ich żal.

Trzecią rozrywką była kolęda. Bardzo ważne dla każdego budynku wydarzenie. Dzieci już dzień, dwa dni wcześniej się przygotowywały. Kiedy ksiądz chodził po kolędzie to już dwie, trzy bramy wcześniej szła informacja – “jest już dwie bramy dalej, zaraz przychodzi”. Latało się po piętrach, mówiło się do sąsiadów, “słuchajcie, już na froncie jest” (był zawsze front i oficyna – dwie linie zabudowy). Dzieciaki latały za tymi ministrantami, za tym księdzem, co to wchodzili do mieszkań. Było to wydarzenie.

Telewizja była rzadkością. Żeby obejrzeć telewizję w tamtych latach, trzeba było pójść do kogoś, jak do kina. Jeden, dwa telewizory były w budynku może, jeden, dwa programy. Były też programy niemieckie. Pamiętam w 70. roku, kiedy były mistrzostwa świata, słynne mistrzostwa świata dla mnie przynajmniej, bo po raz pierwszy mogłem oglądać, poszliśmy z ojcem do wujka na Sanocką, żeby obejrzeć jakiś mecz. Kilka razy tam chodziliśmy. To było dla mnie wydarzenie, nie tak jak teraz – przełączamy kanały, a nic ciekawego nie ma – 120 kanałów. Wtedy trzeba było iść kilka kilometrów, żeby zobaczyć sobie mecz i wrócić. Ekran czarno-biały z kaszą, ale niemiecka telewizja, świetny mecz Niemcy – Włochy, w półfinale, pamiętam do dziś. Takie wydarzenia się pamięta całe życie. A czasem też jakiś film się obejrzało.

Ważnym miejscem były wtedy kina. Tam w okolicy mieliśmy to szczęście, że mieliśmy kino Pionier i Kosmos. Wtedy pójście do kina Pionier na poranek dla dziecka było bardzo proste, dlatego że bilet był bardzo tani. Kosztował 2 złote, nie były to duże pieniądze. W tej chwili ceny kina nawet dla dzieci są bardzo wysokie. Kiedyś pomagałem sąsiadce przez miesiąc nosić węgiel i wynosić popiół, bo była chora i musiałem jej pomóc. Za te kilka razy dostałem 10 złotych, miałem w związku z tym na pięć poranków. Najlepsze poranki były w Colosseum (kino w dzielnicy sąsiadującej ze Śródmieściem, przyp. red.) i Kosmosie oczywiście. Te poranki były tylko w niedziele. Sobota nie była weekendem wówczas. Była tylko niedziela i tydzień roboczy, nie było wówczas weekendu. Także te kina były w zasadzie miejscem głównym, do którego można było pójść, żeby pokosztować jakiejś rozrywki. Teatrów w Śródmieściu nie było, z resztą te, które były, było ich niewiele, były drogie. I nie było też kiedy iść, bo dorośli po południu byli zmęczeni na ogół, w niedziele zajmowali się zaległościami zawsze. A kino było pod ręką i było tańsze.

Ważnym wydarzeniem wtedy były mecze Pogoni. Bardzo dużo kibiców wtedy Pogoń miała. Gdy Pogoń grała na obecnym swoim stadionie, czyli tam na Twardowskiego. Dużo osób mieszkało w Śródmieściu i cała ława kibiców szła, rozpoczynając praktycznie od Bramy Portowej czy nawet wcześniej od dołu – szli wszyscy tą ulicą Krzywoustego, albo ewentualnie Łokietka i równoległymi w stronę Turzyna i tam za Turzynem nie było jeszcze budynków, był las, taki jakby wąwóz i tamtędy szło się na stadion i to był taki exodus. Wszyscy szli razem i to bardzo imponowało, że to z ojcem mogłem iść w takim wielkim pochodzie, prawie że pierwszomajowym na mecz wzdłuż tych drzew. Ludzie tam rozmawiali, poznawali się . Mecz zaczynał się już wtedy od chwili wejścia za Turzynem w ten lasek. Na godzinę trzeba było tam przyjść. Powrót nie był już tak tłumny.

Ważnymi miejscami w Szczecinie były także miejsca spożywcze. Np taka lodziarnia na Piastów była, po schodkach w dół. Nie miała swojej nazwy chyba. Były to najlepsze lody w Szczecinie podobno. I tam wszyscy, jak chcieli iść na lody to chodzili. Ja miałem tam raz przygodę – strop był niski, ja byłem wysoki i wchodząc zauważyłem napis Uwaga schody, więc spojrzałem odruchowo w dół i poszedłem naprzód i w tym momencie uderzyłem w nadproże. Był też bar mleczny.


Pan Lech Jesswein – rozmowa druga
Mieszkałem na ulicy Łokietka najpierw od 1958 do 1966 roku. Później na Unisławy to też jeszcze chyba od 1966 do 1978. Tak dziesięć lat. To jest w okolicach technikum budowlanego byłego. Miałem kilkanaście lat. W 1964 skończyłem 10 lat. Będąc nastolatkiem, człowiek zaczyna rozumieć trochę świata. Wychodzi i widzi go co nie co. Taki właściwie okres młodzieńczy spędziłem w Śródmieściu. Czy nastolatkowie mieli wtedy lokale, do których mogli potajemnie przed 18. rokiem życia wejść i wypić piwo tak jak jest to dzisiaj? Nie było tego prawodawstwa, co teraz, zakazu spożywania alkoholu przez nieletnich. Po prostu rodzice odpowiadali za to. Ja nie chodziłem na piwo, ale spotykałem ludzi, którzy byli pijani – a mieli po 15 lat. Świątyniami rozrywki dla osób dorosłych, takim miejscem były kluby studenckie. Ludzie po kryjomu próbowali się jakoś dostać. Niestety tak łatwo nie było bo sprawdzano czy ktoś jest studentem, czy nie, i ile ma lat. Ale czasem udało się wejść. Tam można było się napić. Rzeczywiście poczuć się takim trochę doroślejszym. Posłuchać jakiejś muzyki na żywo. Ale ja nie pamiętam, żeby ktoś tam tak chodził specjalnie. Pinokio, Kontrasty, Słowianin. Takie trzy główne miejsca. Pinokio to przy Bohaterach Warszawy. Kontrasty przy Wawrzyniaka. Słowianin tu, gdzie jest, na tym Dworcu Głównym, tam u góry. Był jeszcze Trans klub studencki. Na Powstańców Wielkopolskich. I to były takie miejsca gdzie się chciało pójść, a nie bardzo było wolno. Czasem udało się przemknąć.

Gdy zrobiłem maturę i stałem się studentem. To zupełnie zmieniło sposób życia. Bo jako uczeń podlegałem prawom ucznia, dużym ograniczeniom. Wtedy człowiek więc mógł pełną piersią żyć chodzić nocą po mieście, wchodził do wszystkich lokali jakich można było. Tu się napił, tam potańczył, tam zjadł. Były różne kluby nieoficjalne bez nazw. Może miały swoje nazwy, ale nikt już tak ich nie pamięta teraz. Na przykład przy różnych internatach. Były takie sale, gdzie można było wejść i potańczyć. Szkoła pielęgniarska kiedyś tam na Piastów była. Były takie różne miejsca. Ich już nie ma. Generalnie dość dużą rolę pełniły tzw. wieczorki szkolne, czy zabawy szkolne. Zabawy szkolne był organizowane w szkołach właśnie, nauczyciele pilnowali porządku i żeby nic nie można było wypić nawet zapalić papierosa.

To było w czasach technikum. Było dużo szkół średnich. Takie zróżnicowane licea, technika i takie szkoły specjalne. To skutkowało tym, że niektóre szkoły były bardzo męskie a inne bardzo dziewczęce. Jak się organizowało w szkole imprezy, ja chodziłem do technikum budowy okrętów, i u nas nie było dziewczyn, więc jak organizowaliśmy zabawę to musieliśmy zaprosić klasę dziewczęcą z innej szkoły. Szliśmy z delegacją na przykład do szkoły gospodarczej, która była na Narutowicza, gastronomicznej czy jakiejś pielęgniarskiej. Tam z kolei nie było chłopców. Zapraszaliśmy więc całe klasy. Te klasy przychodziły. One z kolei potem nas zapraszały. To były takie dość duże imprezy. Odbywały się one kilka razy w roku szkolnym, w wakacje już nie. Zależało od tego, jak aktywna dana szkoła była. Technikum budowy okrętów miało to szczęście, że używało hali stoczniowej, tej słynnej. Na tej hali odbywały się rozmowy Solidarności z rządem. To tam mieliśmy te nasze zabawy szkole i tam wchodziło nawet kilkaset osób. Zespoły grały, własne ze szkoły też.

Dużej działalności kulturalnej nie było aż tak wiele. Zdarzało się, że zespoły przyjeżdżały do Amfiteatru w parku Kasprowicza. Czasem w jakimś kinie czy teatrze również były jakieś koncerty. Było takie kino Colosseum i ono specjalizowało się w koncertach muzyki młodzieżowej można powiedzieć rockowej. Sam byłem na koncertach. Na przykład zespół węgierski General czy Omega. Po prostu było w kinie na estradzie kina. Przed ekranem była dość duża powierzchnia i tam zespoły grały. Zdaje się że nawet Rolling Stones tam grało kiedyś. Nie pamiętam dokładnie. Tam odbyło się w Colosseum trochę koncertów. Musiałbym sprawdzić jakie tam były koncerty. W Colosseum dość dużo tych koncertów się odbywało. Nie było łatwo kupić bilet, nie były też tanie. W Płomieniu, ten co był przy Turzynie. Tam była taka hala widowiskowa. Na pewno tam też były.

Trzeba przyznać, że wtedy główną rolę odgrywały 2 instytucje jeszcze: cyrk i wesołe miasteczko. W czasach obecnych kończy swą działalność ze względu na to, jak się tam traktuje zwierzęta, ale w tamtych czasach cyrk był czymś naprawdę ważnym. Przyjeżdżał, stał wiele tygodni. Praktycznie cała młodzież, dzieci chodziły do tego cyrku. No i wesołe miasteczka, przez wiele miesięcy to też była taka rozrywka. Bardziej na zewnątrz. Może bardziej kulturalno-zabawowa. Nie było centrum wodnych czy jakichś lagun, czy parków trampolin czy innych. Po prostu to były takie główne rozrywki masowe na zewnątrz.

Zawsze jakaś muzyka grała, jakieś lody, jakieś stragany z różnym obwarzankami, jakimiś gwizdkami i tak dalej gadżetami. Watą cukrową i tą słynną wodą z saturatora. Jeśli chodzi o te saturatory, to było ich dużo. Stały w takich miejscach większego ruchu ludzi. No i zawsze do nich były kolejki. Ludzie pili tego dużo. Nie było to może zbyt higieniczne. Saturator wyglądał jak wózek na dwóch kółkach, przeważnie z jakimś daszkiem, dwoma butelkami kolorowymi i kranikiem. Pod spodem była butla z gazowaną wodą. Wokół tego wózka unosiły się chmary os, które były nieodłączną częścią, bo tam słodki sok był. Woda była bardzo słodka, mocno gazowana i chłodna. Nie wiem jak oni to robili, ale ta woda była chłodna. Chyba jakiś lód. No i można było kupić wodę czystą i wodę z sokiem. Soki były 2: czerwony i żółty. Czerwony sok nazywał się krajowy, a żółty nazywał się importowany. Zawsze się mówiło: ,,Proszę wodę z sokiem importowanym.” To znaczyło, że z żółtym. Przeważnie jakiś tam cytrynowy/ pomarańczowy – jakaś mieszanka. A z sokiem krajowym, czyli czerwonym, czyli z owoców jagodowych jakichś malin, wiśni czy czegoś. Ewentualnie wodę czystą. Jak się wypiło tę szklankę szybko, to bąbelki wychodziły uszami – tak mocno była gazowana. Ta woda była niedroga, bo w tamtych czasach zarabiało się te słynne 2000 polskie, to woda czysta kosztowała 30 groszy.

Wata cukrowa również podobną rolę pełniła. Też dużo osób miało zatrudnienie przy tych wodach sodowych czy wacie cukrowej. No i często była kupowana przez dzieci, dorośli raczej rzadziej. Dzieci było wtedy dużo, akurat był wyż demograficzny. Dlatego tak dużo było ich na ulicy widać.

Po 1980 właściwie się przeniosłem. Wracałem do Śródmieścia z powodów rodzinny i wtedy odwiedzałem różne miejsca. Bo część rodziny została w Śródmieściu. Rodzice zostali i brat. Jakiś czas po zakończeniu studiów wracałem jeszcze do akademików, do tych klubów studenckich. Na prawobrzeżu nie było nic, tam była tylko sypialnia. Właściwie wszystko było w centrum. Jeździło się zawsze na zakupy do centrum właśnie. Mieszkając na Słonecznym, większe zakupy robiło się w sklepie przemysłowym przy Bramie Portowej. Bardzo dużo chodziło się na te wszystkie imprezy nad wodę. Dni Morza co się co roku odbywały. Nie było jeszcze wtedy takich wielkich fajerwerków, gwiazd koncertujących, ale były te statki, żaglowce. W mniejszej ilości, ale różne stateczki, jachty dopływały. To wszystko było tam zamiast centrum. Więcej wtedy ludzie chodzi do muzeów, do księgarń.

Na rogu Krzywoustego i Królowej Jadwigi była księgarnia techniczna, tak się nazywała. Tu mi się przypomniała cała sfera, dość ciekawa, która jest związana ze szkołą. Proces zakupu podręczników do kolejnych klas w szkołach podstawowych i średnich był zupełnie inny niż w tej chwili. Ciężko to sobie wyobrazić. Nie było to proste, nie zawsze można było te podręczniki dostać. W każdym razie dostawało się listę ze szkoły, całą listę podręczników i taki jakby talon. I z tym się szło do księgarni go zrealizować. Jak były książki – dostawało się. Jak nie, to trzeba było czekać. I właśnie były wyznaczone konkretne księgarnie, gdzie można było kupić. Jedną z nich była ta księgarnia na rogu Krzywoustego i Królowej Jadwigi. I tam w zasadzie trzeba było co roku odstać w kolejce dość długo, bo wszyscy w tym samym czasie musieli to kupić. I to mi się kojarzy z początkiem wakacji. Początek wakacji to zakup podręczników do następnej klasy. I to było tak zrobione, że lepsi uczniowie dostawali więcej talonów na te książki nowe. A słabsi uczniowie nie dostawali tylu tych talonów. I dostawało się część tych książek nowych, a resztę dostawało się używane, odkupując od znajomych albo szkoła organizowała takie przekazywanie. Z resztą teraz też to mniej więcej ma miejsce. I potem z tymi książkami szedłem do domu, oglądałem je wszystkie i czułem, że już są wakacje. Mam nowe podręczniki, a przed sobą 2 miesiące wakacji.

Należałem do harcerstwa. Szkoły miały swoje drużyny przyszkolne. Było dużo tych harcerstw. Dużo osób się po prostu zapisywało. Tam były finki czyli noże harcerskie i nikogo nie dziwiło i nikt nie mówił nic złego że dziecko chodzi z nożem.

Programy dla dzieci w latach sześćdziesiątych Był taki program ,,Czwartek z Bratkiem”I różne takie praktyczne. ,,Zrób to sam” Słodowego, bardzo popularny program. Jak za pomocą gumki recepturki, kartonika, kleju z mąki zrobić rakietę kosmiczną na przykład. Przeważnie było jak zrobić latarkę albo dla ptaszka karmnik. Ale to było co tydzień i ludzie oglądali. Były teleturnieje, konkursy. Czwartek był ciekawym dniem, bo wtedy była ,, Kobra”. Była ciekawym zjawiskiem. Teatr w telewizji. Grano jakieś kryminały w formie teatralnej były wystawiane, czasem filmowej. Ludzie się rzucali na to oglądanie Kobry. Podobną rolę pełnił Teatr telewizji w poniedziałki.

Dzieci wtedy należały do zuchów i harcerzy. Większość nie ale ilość wyraźna, znaczna, widoczna. Działalność nie była zindywidualizowana, raczej była sterowana z góry przez zindoktrynowane osoby czy nauczycieli. Ludzie kultury, kaowcy tak zwani. Ja sobie nie zdawałem sprawy wtedy o tych wpływach. Były różne formy tych zajęć w lesie. Jakieś podchody, obozy czy jakieś tam wędrówki. Były takie akcje w mieście np. ,,niewidzialna ręka”. Było to pomaganie osobom potrzebującym w taki sposób, aby nie wiedziały, kto to zrobił, kto pomagał. I te grupy harcerskie można powiedzieć, że dość często dostawały takie zadanie. Były za to odznaki. Kto w ramach niewidzialnej ręki przeniesie komuś worek węgla, posprząta. Było też dużo akcji sprzątania, gdzie harcerze byli również wykorzystywani. Dzisiaj byłoby to nie do pomyślenia. Akcje sadzenia drzew też były dość grupowe. W lesie. Już w późniejszym okresie, w szkole średniej były akcje wykopki. Całe klasy jeździły pomagać na wsi przy zbiorze ziemniaków i buraków też. Wykopki to było znane hasło i wszyscy wiedzieli o co chodzi. Były takie szkoły, co wysyłały całe klasy. Nie tylko harcerzy. Harcerze też pomagali w nauce. Typowa metoda nauczyciel wołał dobrego ucznia i mówił, żeby zajął się słabszym. To było jak zadanie domowe. Miałem kilka razy taką sytuację. Dostałem takie zadanie i musiałem do tego ucznia chodzić, bo był słabszy. To było dość powszechne. Szkoła sama organizowała takie nieodpłatne korepetycje od uczniów dla uczniów z tej samej klasy. Tak było przyjęte, wszyscy wiedzieli, że tak jest, nikt się nie sprzeciwiał i się pomagało.

Jaka jest różnica między tamtymi czasami a teraz? W handlu. Wtedy powszechnie panował sznurek i szary papier. I jeszcze woskowany papier do takich rzeczy bardziej mokrych. Nie było torebek, nie było worków plastikowych. Wszystko się pakowało w takie opakowania, które można było normalnie zniszczyć. Nie walało się tego wszędzie tam – pełno plastikowych kubków czy puszek, czy rurek. Wszystko w szklanych butelkach, nie było plastikowych, i w papierach. Szary mocny papier. Wszystko było w to pakowane i kiełbasa, i cukier. Dużo rzeczy było na wagę, które to sprzedawczyni pakowała w tutki. Robiły taką stożkową tutkę, w którą wsypywały różne rzeczy. I ten papier był dość mocny, porządny. Nosiło się w nim to wszystko. Nie było też reklamówek plastikowych. To też jest zmora dzisiejszych czasów. Po prostu ludzie musieli mieć tzw. siatki lub torby. Siatki się wyplatało samemu z jutowych sznureczków . I się chodziło z tymi siateczkami na zakupy.

Również ciekawe było to, że do szkoły dzieci nosiły tornistry i worki na kapcie. Tornister różnił się od plecaka, ale to było coś w rodzaju plecaka. Tam się trzymało książki i kanapki. A kapcie się nosiło w specjalnym , który miał sznureczek i był obowiązkowy. Sprawdzali to w szkołach. W środku były kapcie na zmianę. Przychodziło się do szkoły i się zmieniało buty na te ze swojego worka. Uczeń wyglądał w ten sposób. Szedł sobie na plecach miał tornister i w ręku miał worek z kapciami, którym przeważnie machał na lewo i prawo, kręcił różne takie kółeczka i rzucał. Niejednokrotnie zdarzyło mi się widzieć worek wiszący na drzewie, albo na drutach elektrycznych. Mi się osobiście zdarzyło, że przez rzucanie workiem (rozkręcało się ten worek i puszczało jak w rzucie młotem) wpadł do mieszkania na pierwszym piętrze do kamienicy. I moja rodzina musiała iść negocjować odbiór tego worka z kapciami. Więc takie woreczki były wszędzie widoczne.

Dużo osób rzeczy w mieszkaniach robiło samo. Robili na drutach swetry, skarpetki, szaliki, czapki. Szycie tych worków. Cerowanie i łatanie to było powszechne. Dużo się naprawiało nie wyrzucało. Cała sfera ubraniowe była otoczona bazą rzemieślniczą. Było dużo szewców, krawców. Z kuśnierzami to trudno mi powiedzieć. Zapach był interesujący. Jak się pójdzie do szewca, to ten zapach klejów szewskich nie do podrobienia. To pukanie tymi młotkami. Garnitury, płaszcze – to się szyło. Było dużo krawców. Poszedłem do szkoły średniej budowy okrętów, to była szkoła mundurowa. I również trzeba było szyć u krawca. Przychodziło się parę razy na miary. Później takie dopasowane musiałem nosić. Z bardziej znanych rzemieślników to pamiętam takiego piekarza, cukiernika Matysiaka na Łokietka 3. Wszyscy go chwalili, wszyscy u niego kupowali. Wszystko miał świeżutkie. Zawsze rano się leciało do kolejki. To pamiętam, a szewców czy krawców niespecjalnie.

Jedną rzecz jeszcze powiem ciekawą. To mi się później przypomniało. Jak byłem chłopcem w szkole podstawowej to najczęściej biegałem z kolegami na Narutowicza, tam są takie aleje kasztanowe. I tam wtedy, w czerwonych budynkach, było wojsko. I dość często tak było, że my tam biegając, zaglądaliśmy przez okna do piwnic w dół. Dostawaliśmy od tych żołnierzy po kromce chleba. Świeżego chleba wojskowego, a go nie można było nigdzie kupić. Dostawaliśmy taką kawę mrożoną z cukrem kostki sprasowane i jakieś tam inne drobiazgi. Nie pamiętam czy to było polskie czy rosyjskie wojsko ale oni bardzo chętnie nam dawali. Nie raz sami przychodzili aby po szkole dostać tą kromkę chleba. I tak pamiętam smak tego wszystkiego.

Na styku Wojska Polskiego i Jagiellońskiej były pocztówki dźwiękowe. Słuchanie muzyki wtedy nie było takie proste. Można było włączyć radio oczywiście, ale tam niewiele było. Wychodziła muzyka rock'and’rollowa, młodzież bardzo chciała tej muzyki słuchać. Ze względu na żelazną kurtynę te zespoły nie przyjeżdżały raczej. A kupić płytę oryginalną, którą można było na adapterze odsłuchać, nie bardzo było jak, bo nie było tych płyt w sklepach. Dzieci, które miały rodziców marynarzy albo takich, co coś za granicą robili, oni przywozili im te płyty i wówczas się tej muzyki słuchało. I ta muzyka bardzo nas pociągała, tę młodzież. Była słuchana można powiedzieć w dużych grupach. Kolega przyniósł pamiętam pierwszy album Depart in rock – tak się nazywał. To myśmy właściwie w kilkanaście osób stali, słuchali całą płytę od początku do końca. W te kilkanaście osób, tej płyty, w jednym miejscu. Nie było tak, że każdy tam włączył sobie coś. Była tylko jedna płyta i można było słuchać tylko razem, nie można było sobie wziąć. Ludzie to przeważnie chronili przed porysowaniem. Także słuchaliśmy grupowo tej muzyki. W Polsce można było sobie taką muzykę zamówić. Te osoby które prowadziły taki zakład pocztówkowy. Chodziło tam i dostawało się katalog i zamawiało się ,,proszę tę piosenkę". Na pocztówce była wytłaczana na bieżąco ta piosenka. Jedną piosenką maksymalnie można było wytłoczyć na takiej pocztówce. Były te albo całe plastikowe szare . W szarych kolorach, brązowych i innych. Ale były też z widoczkami te pocztówki. Można było nawet swoją przynieść i można był sobie na niej ją zamówić. Muzyka była słabej jakości oczywiście, ale to był jedyny sposób. I tych pocztówek tak jak śpiewał Grzegorz Markowski z Perfekt „pocztówkowy szał, każdy z nas ich 500 miał". Tu nie chodziło akurat o pocztówki dźwiękowe, ale o pocztówki widokówki, gdzie również była taka dość powszechna w społeczeństwie młodym taka historia, że ludzie zbierali pocztówki. I te pocztówki były zbierane nawet w taki dość ciekawy sposób łańcuszkowy. Powstawały takie łańcuszki, wysyłało się do 6 osób 6 pocztówek, te kolejne 6 osób też miało wysłać kolejnych 6 pocztówek. I tak po kolei także ta osoba na końcu dostawała nawet kilkaset pocztówek. Podobno. Przeważnie ten łańcuszek się po drodze urywał. Ale ludzie zbierali te pocztówki. W mieszkaniach często wisiały tzw. słomianki na ścianach i na tych słomiankach przypinało się te pocztówki, emblematy sportowe różnych drużyn. To był ewenement słuchania muzyki w sposób zastępczy.

Wielkim wydarzeniem, w latach 70. chyba, było powstanie programu Trzeciego Polskiego Radia. To było tak coś niesamowitego, coś nowego. Był to program z muzyką dla młodych. I pociągnął praktycznie całą młodzież ze sobą wówczas. Te programy 1 i 2, bo były tylko dwa, w zasadzie nie zajmowały się muzyką młodych. Owszem zajmował się muzyką młodych w takim sensie, że polską muzyką rozrywkową.

Było kilka podstawowych imprez muzycznych w Polsce, czyli festiwal w Opolu, festiwal w Sopocie. Festiwal w Opolu to był festiwal piosnki krajowej, w Sopocie był festiwal piosenki zagranicznej tak zwanej, potem inne nazwy przyjmował. Festiwal piosenki wojskowej w Kołobrzegu i festiwal w Zielonej Górze już nie pamiętam o jakim charakterze ogólnie. Chyba ludowej czy coś takiego. To były główne imprezy, które wyznaczały kamienie milowe takie muzyczne w Polsce. I to, co tam się działo, to potem było w radiu, plus starsze utwory. W telewizji praktycznie w ogóle nie było muzyki, nie było koncertów tylko transmisje z tych festiwali, o których mówiłem. A z jakichś takich koncertów to może jakieś ludowe, zespół pieśni i tańca czy Mazowsze czy jacyś Podhalanie to było oczywiście. Ale tej muzyki zagranicznej, której szukaliśmy, angielskojęzycznej, rockowej, to nie było. Jedyny sposób, to był albo właśnie przez marynarzy, albo jak ktoś miał, to mógł sobie na tą pocztówkę nagrać. Dużo osób miało tzw. koliberki – takie radyjka. Na tym się słuchało, jakość była fatalna, ale ludzie tego słuchali. Próbowali śpiewać, próbowali grać. Nie było jeszcze tego wielkiego boomu, że ludzie mieli gitary. Tak się śpiewało.


Pan Bronisław Madajczak
Mam dzisiaj przyjemność rozmawiać z panem Bronisławem Madajczakiem, radnym rady osiedla Szczecin Śródmieście Zachód. Będziemy rozmawiać o historiach miejsc byłych i obecnych a także o historiach ludzi mieszkających w szczecińskim śródmieściu. Od jak dawna mieszka pan w Szczecinie w śródmieściu?

W Szczecinie śródmieściu na ul. Kopernika zamieszkałem w roku 1975. Więc od 1975 roku, po zawarciu związku małżeńskiego, żona miała mieszkanie tutaj na Kopernika i od początku, od zawarcia związku małżeńskiego do tej pory mieszkamy cały czas w tym domu. Także znam wszystkich mieszkańców nie tylko tego budynku. Aktualnie od 1997 roku, od 1 maja 1997 roku jestem prezesem wspólnoty mieszkaniowej ,,Kopernik” w tym budynku. A chcę podkreślić, że od 1 września 1997 roku sami zarządzamy i administrujemy tym budynkiem przy Łokietka na ulicy Kopernika 10A. To jest budynek dwuklatkowy, 20 rodzin. Kiedy przejmowaliśmy budynek od ZWIK-u, z pewnymi kłopotami, to byliśmy jednym z pierwszych zarządców nieruchomościami. ZWIK nas tutaj straszył. Budynek był bardzo zaniedbany. Były to wcześniej budynki stoczniowe. I nawet aktualnie Krystyna Kęcka mieszkająca od urodzenia na Jagiełły 26, czyli budynek następny, stoczniowy, to ona w tej chwili, nie mieszka tam. Mieszkała tam jako dziecko, mieszkali tam jej rodzice i po śmierci rodziców założyła tam biuro obsługi wspólnot mieszkaniowy ,,Akadom (?)”. To biuro się bardzo rozbudowało. Teraz ma to biuro na Gdańskiej, a mieszkanie zatrzymała. W dalszym ciągu to mieszkanie jest jej. Ma wielką sympatię do tej dzielnicy. Ja współpracuję z nią. Pani Krystyna też w tamtym roku zrobiła wielki remont tego budynku i myśli o założeniu takiej tablicy pamiątkowej z informacją, że było to kiedyś osiedle stoczniowe. Mają to podkreślać przewodnicy szczecińscy. To osiedle, dawne stoczniowe, ma być takie symboliczne otwarcie, być może z pompą. Miało być w tym roku, ale coś się przesunęło. Na pewno spowodowała to pandemia. Na pewno stoczniowe budynki to były te na Kopernika 10 i 10A, Jagiełły 26, Jagiełły 25. Nie mam pewności, czy dalej- Bogusława po przeciwnej stronie ten budynek to też był stoczniowy. Następny taki 3-klatkowy budynek na Jagiełły tj. 24, 24A i tak dalej, to są 3 klatki – czy to też były budynki stoczniowe, nie wiem. Ale na pewno te nasze trzy.

Jestem dopiero pierwszą kadencję radnym. Na pewno Ania Maczyńska- wiceprzewodnicząca rady osiedla, Grażyna Staszczyk- przewodnicząca rady osiedla to są osoby, które w tej radzie pracują już kolejną kadencję. Ja jestem skarbnikiem w tej radzie i co robimy? Tzw spotkania. ,,Poznaj swojego sąsiada” , konkursy na najładniejszy przedogródek, jury każdego roku ocenia i są nagrody za najładniejsze. Prowadzimy gabloty na zewnątrz i umieszczamy różne zdjęcia z wcześniejszych imprez, Był wyjazd na grzybobranie dla mieszkańców. Wycieczki jednodniowe. Była wycieczka do Berlina

Teraz np. jesienią będziemy prawdopodobnie, jeżeli nic się nie poprzesuwa, robili podwórko Kopernika 10, 10A Jagiełły 26, Kopernika 11, 12 częściowo przez to podwórko będzie przechodzić (on mają takie wnękowe swoje takie podwórko, swój prywatny teren) Bogusława 32 i Jagiełły 25,26. Kopernika to jest nasz blok, następny jest Jagiełły 26, następny 25, jest droga dojazdowa do garaży i jeszcze mam Bogusława 32 też należy do tego podwórka. To będzie na tej wysokości. I to podwórko tutaj, to wszystko, droga osiedlowa, przedogródki, wszystko będzie. I zazielenienie nowe i ogrodzenia. I w ogóle są teraz ładnie robione te tereny. Ja jeszcze nie będąc w radzie osiedla, tylko będąc prezesem wspólnoty mieszkaniowej, złożyłem do rady osiedla kilka lat temu zagospodarowanie tego naszego terenu i w tym roku doczekaliśmy się kolejki naszej. Są zrobione projekty, są zatwierdzane. Część pieniędzy urząd miasta już przelał do ZWILKu. Będą wykonawców z przetargów wyłaniać. Bo to jest teren nie nasz, tylko miasta. My będziemy o ten teren dbali, utrzymywali należyty porządek. W tej chwili mamy podpisane porozumienie od wielu lat, że dbamy o czystość tego terenu, tego podwórka.

W kwestii zabaw, gdzie my się bawiliśmy w Śródmieściu? Byliśmy z żoną chyba na dwóch balach zamkowych. Ponieważ moi teściowie też byli wtedy dość młodzi, a teść był solistą czynnym w operze szczecińskiej w operetce wtedy jeszcze. Więc myśmy tak najczęściej albo w takim powiększonym gronie z teściami i jeszcze znajomymi. Bal zamkowy w Zamku Książąt Pomorskich. Bawiliśmy się też w Uśmiechu na placu Zwycięstwa. Bawiliśmy się, ale to dalej, w Jachtowej, ale to Golęcin. Tak różnie. Spotkania tzw. prywatne u nas, u znajomych, u rodziny ale jak byliśmy jeszcze tacy bardzo młodzi, to wychodziliśmy na te pożegnanie starego roku, powitanie nowego roku. Bale sylwestrowe. Dzisiaj w zasadzie…. Gdzie my ostatnio byliśmy? Ostatnie dwa lata to chyba nigdzie nie byliśmy. W ostatnim czasie tak się złożyło, że odeszła moja mama. I odeszła żony babcia. Miała 107 lat. Mieliśmy okres żałoby, zatem spędzaliśmy w domu te uroczystości, te imprezy okolicznościowe. Ale w ogóle chodziliśmy dużo do teatru, do opery, do operetki, na różne występy, do teatru na Bramę Portową – Teatru Kameralnego. Do pana Michała Janickiego z resztą bardzo lubimy tam chodzić. Wiele razy. Ja od razu zamawiam bilety dla wielu znajomych i idziemy grupą.

Kiedyś kina były większą atrakcją, wyjścia do kina powiem tak. Natomiast w samym Szczecinie w tych Multikinach i w Pionierku też byliśmy. Chodzimy czasem na jakieś filmy – jak była premiera ,,Wołynia”. Jeszcze jakieś takie głośne filmy to rezerwowałem ileś biletów, namawiałem ludzi i wyciągałem znajomych i szliśmy najczęściej jakoś grupą. Naszym ulubionym kinem było kino Kosmos, było kino Colosseum. Ja też znam inne kina, do których chodziłem jeszcze.

Dawna operetka na Potulickiej to też nie śródmiejski teren. Tam jak się jednak szło na operetkę, przedstawienie, to był to zupełnie inne przeżycia. Ta operetka miała taki swój klimat. Tam szło się z ogromną przyjemnością bo będzie Brodzińska śpiewała. I wiele innych osób. Ja bardzo lubiłem taką, no nie była to solistka pierwszoplanowa może – Monika Myszkowska. Ja ją bardzo podziwiałem. I wielu innych tych solistów. Z ogromną przyjemnością, bo później teścia tam poznałem. I z innych powodów chodziliśmy. Ale w zasadzie od 1978 roku operetka została przeniesiona do Zamku. W 78. roku była premiera ,,Kuligu”. ,,Kuligiem” rozpoczęli wtedy jeszcze dyrektorem był Bursztynowicz. To takie z moich wspomnień.

W Szczecinie kończyłem liceum pedagogiczne. To był 1969 rok. Byliśmy ostatnim rocznikiem w liceum pedagogicznym. To były 5-letnie licea przygotowujące do zawodu nauczyciela. Szkoda, że te licea zostały zlikwidowane, bo tam szły osoby, które miały predyspozycje. Jak ja zaczynałem, to liceum pedagogiczne było na Mariackiej. Tam jest teraz IX LO. My zamykaliśmy licea pedagogiczne. Było wygaszanie, po nas nie było żadnego naboru. To w ostatnim roku, to był rok szkolny 1968/69, zostaliśmy przeniesieni na Pogodno, chyba na Jana Styki 13. Dyrektorem liceum pedagogicznego w tym czasie była pani mgr Czesława Baran. Bardzo taka rygorystyczna, wymagająca pani dyrektor. Ja mam bardzo miłe wspomnienia. Wspaniali nauczyciele byli przede wszystkim.

Czy licealiści bawili się wówczas w Śródmieściu w jakichś miejscach? Musieliśmy bardzo uważać. Na pewno się bawili. Kiedyś pamiętam była taka sytuacja, że jeden z kolegów z mojej klasy miał zespół muzyczny. Miał takie troszkę dłuższe włosy. Miał modne wtedy golfy, założył naszyjnik i w zespole młodzieżowym zagrał w telewizji szczecińskiej. Pani dyrektor jak go zobaczyła w telewizji, to mu powiedziała po nazwisku ,,Słuchaj, jeśli wyjdzie na światło dzienne, że ty byłeś uczniem naszego liceum pedagogicznego, to na drugi dzień zabierasz dokumenty i musisz zmienić szkołę”. Uważam, że to nie było słuszne. Chłopak był uzdolniony muzycznie. Był wartościowy. Oczywiście on skończył, nie został wyrzucony z liceum pedagogicznego.

Rygor był taki. To sprawdzanie tarcz. Wtedy się chodziło jeszcze w mundurkach. I pamiętam kiedyś taką sytuację. Szliśmy, w kilka osób nas szło chodnikiem ulicą Starzyńskiego. A pani dyrektor idzie naprzeciwko, więc my wszyscy powiedzieliśmy „dzień dobry”. Zupełnie inny autorytet nauczyciele mieli wtedy. Wtedy to były autorytety, teraz tego w ogóle nie ma. I pani dyrektor zatrzymała nas, po czym ,,jak się chłopcy mówi dzień dobry?”. Tak kilka razy nas cofnęła. ,,Proszę teraz jeszcze raz” – taką pokazówkę zrobiła na chodniku. Myśmy naprawdę wszyscy powiedzieli „dzień dobry” i żadnej ironii z naszej strony nie było, ale nas tak przećwiczyła pani dyrektor chyba z 5 razy. Tam i z powrotem. I przypadkowi przechodnie obserwowali tę taką musztrę. W ogóle żeby dziewczyna przyszła w spodniach do szkoły to było nie do pomyślenia. Strój galowy na określone imprezy. Biała koszulka, biała bluzka, spódnica. Wymagania były niesamowite, no ale może to i dobrze. Bo jednak ktoś, kto ma być nauczycielem, powinien coś sobą reprezentować.

Z miejsc w Śródmieściu, do których mam szczególny sentyment, pamiętam jeszcze jako taki nastolatek na Bramie Portowej te pawilony, na których wybudowany jest ten dawny Posejdon. To po długości placu Brama Portowa do końca tej nowej części były takie pawilony parterowe. Takie sklepiki. Płaszcze, jakieś spodnie, marynarki, chyba futra i takie podobne żydowskie sklepiki. Nie wiem, czy były żydowskie, ale tak ludzie mówili. Takie odzieżowe, taka parterowa zabudowa. Tutaj, gdzie jest Medicus, w tym ciągu, tutaj też pawiloniki były. Po wojnie dużo było wyburzeń i to były takie tymczasowe budyneczki. Na Krzywoustego, to jest za kinem Heliosem, teraz to jest piętrowe ale wcześniej też była parterowa zabudowa. To pamiętam. A co tam się mieściło? Też tego typu sklepiki i jakieś spożywcze. Ja już dokładnie tak tego asortymentu, co w którym sklepiku było, to nie pamiętam. Ale tak to wyglądało. Taka tymczasowa zabudowa. Później to wszystko polikwidowano. A na Krzywoustego to tak jakby nadbudowano piętro, ale to chyba wymienione od podstaw było, te mury, te ściany zewnętrzne. W każdym razie w tym miejscu, gdzie są dwa takie pawilony piętrowe. Nie pamiętam, czy to było tam gdzie delikatesy były. Teraz na Krzywoustego, gdzie jest taka plomba, tam chyba Netto jest, to tam taki sklep Barbara był. Asortymentem w tym sklepie to były przede wszystkim rzeczy dla pań. Był też szklany tymczasowy sklep. Chyba z materiałami. Na Wojska Polskiego tak mniej więcej vis a vis kina Kosmos. Po drugiej stronie na Wojska Polskiego. Tam stały takie niby kamienice.

Co tam jeszcze tak się pamięta? Ja jako dzieciak najbardziej lubiłem zatrzymywać się przy zakładzie zegarmistrzowskim na Krzywoustego ,,Zapłatyńscy”. To tutaj na początku, na rogu Krzywoustego był nasienny sklep, do niedawna. Teraz jest tam kawiarnia. ,,Zapłatyńscy” to był zakład i jest dalej, ale to był taki zakład. To nie były zegarki. Te budziki, te przeróżne zegarki. Wybijające godziny. Tak. I te ciekawe z tymi pozytywkami. Krzywoustego tam zaraz na początku. Ten zakład cały czas jest. Ten zakład jest pomiędzy tym dawnym ogrodniczym, co na rogu był, a tym sklepem Barbara, który tam był. W tej chwili jest tam plomba i na pewno Netto. Od Placu Zwycięstwa. Początek Krzywoustego po lewej stronie jak się idzie do placu Kościuszki. Po lewej stronie, zaraz na początku, tam jest taki zakład. Pamiętam też, że zupełnie inna zabudowa, tam gdzie ten hotel jest, ulica w dół Dworcowa, jak tramwaj jedzie.

Co się zmieniło? Wyładniała na pewno nasza dzielnica. Dużo jest nowych elewacji. Niektóre budynki, na Kopernika chociażby, były bardzo potrzaskane od kul. Ten narożny budynek Kopernika-Łokietka na przykład. W tej chwili ma piękną elewację, taką białą. Bardzo ładnie został zrobiony. Ale jeszcze do niedawna ta elewacje była taka potrzaskana. Szczecin to w ogóle piękne miasto, tylko niekoniecznie jak już robią te renowacje, odnawiają te szczególnie stare kamienice, to idą na uproszczenia i nie ma tej precyzji, takiej żeby tę sztukaterię zewnętrzną odnowić, żeby ona rzeczywiście miała tą świetność tamtych lat. Najczęściej się to wszystko namaluje tak o. Miasto jednak coraz ładniejsze. I nasza ulica Kopernika to w tej chwili ma skończone elewacje, Kopernika 11,12 front. Z końcem sierpnia ma być oddany ten budynek. Będzie to, śmiem twierdzić, jeden z najładniejszych budynków w naszej okolicy. Bo to jest taki budynek, dawna kamienica. Prezes wspólnoty mieszkaniowej oni nie zarządzają sami, tak jak my, bardzo dokładnie rozpracował to, poustalał te rozwiązania, żeby ten budynek rzeczywiście nabrał świetności. Podświetlenia będą wieczorne i różne inne.

Niebezpiecznie jest jak się ktoś nowy w tej dzielnicy. Tak jak Niebuszewo miało taką renomę kilka lat temu, tak samo nasza dzielnica miała taką renomę. Teraz jest na pewno inaczej. Jest troszkę tej patologii w dzień. Ale to już jest zupełnie inna dzielnica.

Pracowało się inaczej. Budynek był, jak przejąłem szkołę , bardzo taki wymagający remontu. Kapitalnego remontu i udało mi się ten remont rozpocząć. Był to bardzo ciężki, trudny czas bo osiemdziesięciu nauczycieli w tej szkole na Małkowskiego 12. Prawie 1000 uczniów. Duża szkoła była. Wiele oddziałów. Ośmioklasowa. W ciągu rok szkolnego był remont kapitalny, wymiana okien, wymiana pionów wodno-kanalizacyjnych, wymiana grzejników. Był parkiet bardzo zniszczony na korytarzach, wymieniony na takie kafelki/płyty. To już wyglądało inaczej. Jeszcze instalacja elektryczna. W pewnym momencie w tym remoncie to były czasy bardzo trudne. Tam było kilku podwykonawców i każdego pilnowali kierownicy, brygadziści. Był alkohol od czasu to czasu. I w jakimś momencie w tej szkole podczas remontu został zaprószony ogień. Był pożar. Na szczęście nie było tragedii żadnej, ale przeżycia były niesamowite. Remont został skończony później.

     

     


Pan Robert Gryczewski
Pan Robert Gryczewski jest właścicielem Nieba w mieście, które znajduje się vis a vis Promedii, w centrum Szczecina a w zasadzie w centrum Śródmieścia.

Sam pomysł na Niebo wziął się z tego, że porzuciliśmy z żoną korporację i postanowiliśmy zacząć prowadzić działalność na własną rękę. No i było pytanie, co będziemy robić. Jako osoby wierzące musieliśmy się zastanowić nad tym bardzo poważnie i nie ukrywam, że sam pomysł jest efektem medytacji. Więc jeżeli ktoś jest chrześcijaninem, katolikiem, to wie że ma nie tyko medytacje, które się kojarzą na dzisiaj z Bliskim Wschodem, ale także wywodzą się jednak z naszej religii katolickiej. No i to wyszło w jej wyniku, taka pierwotna przyjemność z obcowania z książką, bo ja to od dziecka miałem – czytałem dużo książek, więc chciałem coś zrobić dobrego, co będzie podobało się nie tylko mi, ale i Bog